Google Website Translator

czwartek, 27 grudnia 2012

KUCHNIA CELEBRYTÓW NIE TAKA ZDROWA JAK JĄ PISZĄ

Chyba każdy z nas słyszał  - czy to od swojej mamy czy babci - że nie ma nic lepszego niż domowe jedzenie (po czym na pewno padło kilka obelg w kierunku junk-foodów i "pełnych chemii" gotowych posiłków do podgrzania w mikrofali). I jakby sentyment nie wystarczył, myśl tę poparli też naukowcy w związku z toczącą się na świecie batalią z otyłością, szczególnie w USA i UK. Stała za tym filozofia, że producenci gotowych posiłków i właściciele restauracji chcą z jednej strony serwować jedzenie smaczne, po które sięgniemy ponownie w przyszłości  (czytaj: pełne nasyconych tłuszczów, soli i/lub prostych cukrów) i które jednocześnie będzie tanie, tzn. wytrzymać na pólce sklepowej/ladzie kuchennej odpowiednio długo (czyli musi zawierać mnóstwo konserwantów, w tym soli). A to wszystko szczupłości i zdrowiu nie sprzyja. Tak więc domowe jedzenie miało być receptą na całe te otyłości zło :) Wnioski takie  świetnie podsumował Harry Balzer, naukowiec zajmujący się marketingiem żywności w wywiadzie z Michaelem Pollanem:

“Proste. Chcesz, by Amerykanie jedli mniej? Mam dla ciebie dietę, której szukasz. Jest krótka i prosta. Oto mój plan: gotuj w domu.  To wszystko. Jedz co tylko ci się podoba - jeśli tylko będzie przygotowane przez ciebie. "

Jeśli to prawda, ostatni boom programów kulinarnych powinien tu pomóc - kucharze stają się prawdziwymi gwiazdami, ich programy biją rekordy popularności, a książki kucharskie są obecnie najlepiej sprzedającą się literaturą z rodzaju nonfiction w Wielkiej Brytanii. Skoro tak dziarsko podchodzimy wszyscy do gotowania, pokonanie epidemii otyłości pozostanie zapewne tylko kwestią czasu. Tylko czy gotowanie w domu faktycznie zawsze wychodzi nam na zdrowie?

Pewne rzeczy się nie zmieniają: świeże owoce i warzywa wciąż pozostają częścią zdrowej i zbalansowanej diety.
Zdjęcie: Wikipedia


ResearchBlogging.org

Zdrowy rozsądek sobie, a badania naukowe sobie.  Ostatnio opublikowany w prestiżowym BMJ artykuł naukowców z Newcastle, UK, wydaje się temu zaprzeczać. Konkretnie, porównali oni jakość odżywczą 100 gotowych do spożycia posiłków z trzech wiodących marketów w Wielkiej Brytanii (Tesco, Asda oraz Sainsbury's) z setką najbardziej popularnych przepisów pochodzących z książek największych (angielskich) gotujących celebrytów (Jamie Oliver, Nigella Lawson, Lorraine Pascale i Hugh Fearnley-Whittingstall). Ale żeby porównania były bardziej reprezentatywne, skupiono się jedynie na gorących posiłkach, które mogły być spożywane na codzień, a nie na specjaną okazję, oraz nie były śniadaniem ani zupą :)

Wyniki? Ani gotowe posiłki, ani przepisy popularnych kucharzy nie spełniły w całości zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). OK, tutaj może nie ma specjalnej niespodzianki. Co najbardziej zaskakuje jednak to to, że posiłki z angielskich marketów okazały się dużo częściej zdrowsze od posiłków celebrytów: były mniej kaloryczne (w przeliczeniu na porcję), zawierały mniej białka i tłuszczy, również tych  nasyconych, oraz miały statycznie więcej błonnika. Ale żeby nie było: obie klasy posiłków posiadały więcej białka, tłuszczy i soli niż rekomenduje WHO, natomiast miały mniej węglowodanów i błonnika. Przynajmniej spełniały te normy dotyczące cukrów prostych ;) 

No i masz tu babo placek - już wydawało się, że dokonujemy rewolucji żywieniowej "wciągając się" w gotowanie, uczenie się nazw egzotycznych owoców i warzyw, a i pewnie nałogowe śledzenie programów kulinarnych, a tu okazuje się, że nie ma prostych odpowiedzi ani rozwiązań. Bez powszechnej edukacji w kwestii jedzenia, zbalansowanej diety oraz składników odżywczych ani rusz. Trzeba myśleć co sie je, kiedy i ile. Ale jedno pozostaje pewne: gotowanie w domu wciąż pozostaje jedynym sposobem na pełną kontrolę tego co się je - czy użyjemy surowych czy smażonych warzyw, oliwy zamiast masła, szczypty czy łyżeczki soli  - to wszystko zależy od nas. Stąd amatorskie gotowanie to wciąż dobry start na drodze do zdrowszego jedzenia, sęk w tym, że ślepe gotowanie tego, co nam sugeruje telewizja i inne media nie zagwarantuje nam ani szczupłej sylwetki, ani setki lat życia w szczęsciu i zdrowiu :) To ostatnie wciąż pozostaje w naszych rękach.


OMAWIANY ARTYKUŁ:
  • Howard, S., Adams, J., & White, M. (2012). Nutritional content of supermarket ready meals and recipes by television chefs in the United Kingdom: cross sectional study BMJ, 345 (dec14 14) DOI: 10.1136/bmj.e7607

niedziela, 23 grudnia 2012

NAUKOWYCH ŚWIĄT!!

Tak, tak, blog "Nauka, rzecz ludzka" obchodzi właśnie swoje pierwsze Święta Bożonarodzeniowe! Z tej okazji chciałam Wam złożyć, drodzy Czytelnicy, świąteczne życzenia, aczkolwiek w nucie odrobinę bardziej naukowej :)

Jesteśmy maleńką plamką, na innej maluśkiej plamce maciupiunkiej plamki. Jesteśmy pyłkiem we Wszechświecie. Historia odkryć astronomii i kosmologii jest pasmem "rozczarowań" tym, że nie jesteśmy centrum, nie jesteśmy wszystkim. Słońce nie krąży wokół Ziemi, ani nie jest ona centrum Układu Słonecznego.  Idąc dalej, tenże system jest tylko jednym z 200-400 miliardów podobnych układów, i to tylko jeśli weźmiemy pod uwagę naszą galaktykę, będącą jedną ze 170 miliardów innych galaktyk w obserwowalnym wszechświecie. Nasz Układ Słoneczny nie jest zresztą nawet centrum tego wszechświata (a przynajmniej każde "centrum" to tylko iluzja). Co więcej, jesteśmy mało wyjątkowi pod względem budowy - proporcje najważniejszych pierwiastków budujących nasze ciała odpowiadają częstości ich występowania w reszcie wszechświata - w malejącej kolejności: wodór, tlen, węgiel, azot... itd. Czyli być może nie jesteśmy tylko częścią wszechświata, ale wszechświat jest w nas?  Nie sądzę - w końcu możemy doświadczyć lub wykryć zalewie 4% materii składającej się na budowę wszechświata - reszta to  ciemna energia i materia...


Andromeda. Zdjęcie: Wikipedia 


Rzecz w tym, że mimo tych ogromnych liczb i odległości - udało nam się. Udało nam się zaistnieć na tym świecie jako inteligentny gatunek zdolny do tworzenia zaawansowanych technologii i skłonny do refleksji. Udało nam się to - i to jako jedynemu gatunkowi z około miliarda innych jakie kiedykolwiek żyły na tej planecie. Co więcej, żyjemy w niesamowitych czasach, kiedy nie tylko nie muszę spędzać 90% swojego czasu na szukanie pożywienia, ale (jako kobieta!) mogę realizować się naukowo, a także pisać do Was te słowa i za sprawą jedengo kliknięcia udostępnić je tysiącom potencjalnych Czytelników.

Niech w te święta towarzyszy Wam wielkość - tego, czy innego - wszechświata, ale tylko w kontekście naszego olbrzymienia szczęscia; wyścigu jaki wygraliśmy z prawdopodobieństwem. Mamy tylko jedno życie, więc wykorzystajmy je dobrze - z bliskimi i rodziną. Wesołych Świąt!


wtorek, 18 grudnia 2012

NIMB O "NAUKA, RZECZ LUDZKA"!


Zdaję sobie sprawę, że do bycia prawdziwtm hitem "Nauce, rzeczy ludzkiej" trochę brakuje - szczególnie pod względem regularności publikowania postów! Tym nie mniej miło mi jest z dumą podzielić się z wami tym, że ukazał się właśnie najnowszy numer czasopisma NIMB (Nauka-Innowacje-Marketing-Biznes), gdzie można - między takimi fascynującymi tematami jak naukowa fantastyka czy rewolucja w komunikacji naukowej - przeczytać również wzmiankę o "Nauka, rzecz ludzka" (str. 19). Wzmianka dotyczy nowego modelu otwartego pobierania i dzielenia danych medycznych, o którym pisałam w październiku. A więc ktoś dostrzegł ten blog oraz tematy tu poruszane! :) Dziękuję :) A was serdecznie zapraszam do lektury NIMBa!




czwartek, 13 grudnia 2012

LINKOWNIA - FEJSBUKOWNIA

Ostatnio kilka osób narzekało mailowo na brak Piątkowej Linkowni - co dało mi do myślenia, że czas oficjalnie zaanonsować zmiany, które miały miejsce już jakiś czas temu, ale które najwidoczniej umknęły przynajmniej części z nas. Otóż linkowni na łamach tego blogu już nie ma i nie będzie, bo została w sposób dość naturalny wchłonięta/przejęta przez moje posty podsyłane na stronie fejsbukowej bloga.  A i sporo się na niej dzieje - poza linkami do moich blogowych postów (te akurat są w mniejszości), podsyłam ciekawe artykuły, opinie, a czasem też nerdowskie śmieszności, bo jak popularyzacja, to tylko przez zabawę :) Stąd też zachęcam do "polubienia" strony na fejsbuku wszystkich tych, którzy jeszcze tego nie uczynili - sądzę, że warto :)

środa, 12 grudnia 2012

BABSKIEJ RZECZY CIĄG DALSZY

Pamiętacie  kontrowersyjne/zabawne/zaskakujące video wydane przez Komisę Europejską, "Science, a girl thing"? To samo, które rzekomo miało na celu zachęcić kobiety do podążania ścieżką kariery naukowej (pisałam o nim tutaj i tutaj)?

Żeby nie było, Komisja ta wydała ponad £80 000 (trochę ponad 400 tyś. zł) na tę przesławną produkcję. Za dokładnie £7.66  (około 38zł) naukowcy z Bristolu stworzyli własną wersję (parodię?) tegoż klipu. Śmieszne? Lepsze? Słodko-gorzkie? Co myślicie?






niedziela, 2 grudnia 2012

CZY MAGNEZ POPRAWIA NASZĄ PAMIĘĆ?

Trochę onieśmielają mnie reklamy w polskim radiu. Co druga dotyczy suplementów diety, a połowa  z nich zachwala zbawienny wpływ magnezu na wszelkiego rodzaju procesy myślowe, włączając w to uczenie się i zapamiętywanie. Ale czy prawdą jest to, co tyle polskich reklam bierze za pewnik?

Prawie niemal cała wiedza jaką mamy o działaniu magnezu na procesy poznawcze i zapamiętywanie pochodzi z badań nad myszami i szczurami. Źródło fot: Wikipedia

I tak i nie, to znaczy - jak to w nauce zwykle bywa - nie wiemy na pewno :) Rzecz w tym, że od dekady są wykonywane badania na myszach i szczurach i te są dość obiecujące, ale zanim przejdę do ich omówienia, krótki wstęp o tym jak się uczymy i zapamiętujemy:

Istnieje w neurobiologii zasada Hebba, która stwierdza, że uczenie się i pamięć zależą od modyfikacji połączeń synaptycznych między neuronami, które są aktywne w tym samym czasie. Czyli na przykład to, jak szybko skojarzymy datę 1410 z bitwą pod Grunwaldem będzie zależyć jak silne połączenie synaptyczne jest między tą datą a danym wydarzeniem. Przeważnie wzmacniamy te połączenia dzięki regularnemu (i mozolnemu) powtarzaniu danych informacji, aż w końcu zostaną one z sobą skojarzone (połączenia synaptyczne będą wystarczająco silne).

ResearchBlogging.org A teraz z powrotem do badań na myszach: znamy u nich receptor, który wzmacnia połączenia synaptyczne (i nazywa się NR2B, jeśli musicie wiedzieć). I istotnie, od 1999 roku wiemy, że mysia pamięć może zostać znacznie polepszona jeśli tenże receptor jest w stanie nad-ekspresji [1]. Ale to tylko początek, bo już od 2004 roku wiemy, że magnez odgrywa kluczową rolę w wywoływaniu tej nad-ekspresji [2]. A od 2010 roku wiemy z badań na szczurach, że podwyższone poziom magnezu w mózgu poprawia zarówno krótko- jak i długo-terminową pamięć u tych gryzoni [3].

Wszystko w porządku, póki co. Ale co z ludźmi? O ludziach i magnezie wiemy niewiele: ot, tyle, że u starszych ludzi poprawia on sen (wydłuża fazę głębokiego snu) oraz obniża poziom kortyzolu, tzw. "hormonu stresu" [4]. I tyla.

Pytanie: jak to możliwe, że jest tak niewiele badań z udziałem ludzi? Odpowiedź jest prosta: badania kliniczne są szalenie drogie, a suplementów magnezu nie można opatentować, więc firmy farmaceutyczne nie otrzymałyby właściwego zysku z ich sprzedaży. Pat? Niekoniecznie.

Ostatnio znów zrobiło się głośno o magnezie, gdy amerykańska (a jakże!) firma farmaceutyczna Magceutics of Hayward z Kaliforni ogłosiła rozpoczęcie badań klinicznych nad suplementem magnezu Magtein. Co się zmieniło, że właśnie oni zabierają się za inwestycję w badania nad magnezem? Sekret Magtein polega na tym, że dostarcza on magnez bezpośrednio do mózgu (to znaczy przełamuję barierę krew-mózg), czego żaden obecnie dostępny na rynku suplement diety nie potrafi. Czy w takim razie dowiemy się wkrótce prawdy o ludziach i magnezie? To wcale nie jest jasne. Magceutics of Hayward przeprowadzają badania na osobach ze stanami lękowymi (ang. anxiety), by sprawdzić czy magnez może zmniejszyć poziom odczuwanych lęków i poprawić jakość snu. Monitoring innych funkcji poznawczych, takich jak pamięć, ma być tylko pobocznym pomiarem. Dodatkowo, badanie uwzględni jedynie 50 uczestników (25-przyjmujących Magtein i 25-placebo), co daje słabe szanse na uzyskanie znaczącego wyniku - by mówić o reprezentatywnych danych, potrzebaby tysięcy pacjentów. Tak więc albo nie zobaczymy efektu suplementu, bo próba będzie za mała, a nawet jeśli tak, to interpretacja wyników będzie ograniczona, bo odniesie się jedynie do ludzi ze stanami lękowymi.


Tak więc wygląda na to, że jeszcze przez długi czas pozostaniemy bez lepszej odpowiedzi na to, czy warto łykać suplementy magnezu, co oznacza, że śmiałe roszczenia reklam suplementów magnezowych mają się nijak do naukowej, opartej na twardych danych rzeczywistości. Jak dla mnie, w codziennej diecie zawsze lepsze wydaje się przyjmowanie mikro- i makro-elementów w pożywieniu (np. produkty bogate w magnez to fasola, orzechy włoskie, płatki owsiane, czekolada, itd.), chyba, że cierpimy na krytyczny niedobór. I jak ze wszystkim - co za dużo, to niezdrowo, a ja na swój brak wybitnej pamięci zacznę się uczyć mnemotechnik, o! I też wzmocnię połączenia synaptyczne, jak nic! :)

do przeczytania wkrótce!


REFERENCJE

1) Tsien, J., Tang, Y., Shimizu, E., Dube, G., Rampon, C., Kerchner, G., Zhuo, M., & Liu, G. (1999). Genetic enhancement of learning and memory in mice Nature, 401 (6748), 63-69 DOI: 10.1038/43432

2)  Slutsky, I., Sadeghpour, S., Li, B., & Liu, G. (2004). Enhancement of Synaptic Plasticity through Chronically Reduced Ca2+ Flux during Uncorrelated Activity Neuron, 44 (5), 835-849 DOI: 10.1016/j.neuron.2004.11.013

3) Slutsky, I., Abumaria, N., Wu, L., Huang, C., Zhang, L., Li, B., Zhao, X., Govindarajan, A., Zhao, M., Zhuo, M., Tonegawa, S., & Liu, G. (2010). Enhancement of Learning and Memory by Elevating Brain Magnesium Neuron, 65 (2), 165-177 DOI: 10.1016/j.neuron.2009.12.026

4)   Held, K., Antonijevic, I., Künzel, H., Uhr, M., Wetter, T., Golly, I., Steiger, A., & Murck, H. (2002). Oral Mg2+ Supplementation Reverses Age-Related Neuroendocrine and Sleep EEG Changes in Humans Pharmacopsychiatry, 35 (4), 135-143 DOI: 10.1055/s-2002-33195

niedziela, 21 października 2012

MOC DZIELENIA SIĘ

Stwierdzenia że "żyjemy w niezwykłych czasach", gdzie napływ informacji jest "przygniatający" i "wręcz niemożliwy do ogarnięcia" stały się swego rodzaju credo/cliché XXI wieku. Ale cóż zrobić - one są dosć prawdziwe! I nie mam tu na myśli tylko informacji naukowych  (np. liczby dostępnych publikacji naukowych) czy "news-owych" (relacje z wydarzeń na świecie real time).

Pomyślcie raczej o fenomenach współczesnego internetu, o których się nawet Lemowi nie śniło: Twitter, gdzie każdy może podzielić się jakimś skrawkiem informacji, opinią, nastrojem;  przedyskutować je,  czy po prostu stwierdzić, że są zabawne. Facebook, gdzie każdy może załadowac zdjęcie swojej kolacji, czy pochwalić się nową tapetą w przedpokoju. I nie trzeba być emocjonalnym ekshibicjonistą, by sprawić by taki system przyniósł korzyści również ludziom spoza grona naszych bezpośrednich znajomych: Wikipedia czy programy freeware opierają się na dobrej woli grupy wolontariuszy, którzy coś wiedzą i chcą się tą wiedzą podzielić. 

Cnota dzielenia się. Źródło: soshable.com


Co mają te inicjatywy ze sobą wspólnego? Przynajmniej dwie rzeczy: dzielenie się wiedzą jest dobrowolne i.. darmowe. Spójrzmy prawdzie w oczy: lubimy się dzielić, nie tylko  informacjami o sobie. Dlaczego nie wykorzystać tej tendencji i nie użyć jej do stworzenia rzetelnej wiedzy naukowej?

Aplikacja "The Eatery".
Źródło: https://eatery.massivehealth.com/
Dobrym początkiem może być aplikacja "The Eatery", gdzie użytkownicy przesyłają zdjęcia spożywanego jedzenia (czyli coś, co wiele osób i tak robi na Facebooku ;) ) przy jednoczesnej ocenie wielkości posiłku oraz tego jak zdrowy on jest. Naturalnie, można stworzyć całą społeczność ludzi, którzy postępują podobnie i oceniają również cudze posiłki. Niby nic, ale dzięki informacjom zgromadzonych przez tę aplikację wiemy, że 72% posiłków jest oceniana przez osoby je spożywające jako zdrowsze niż przez innych. Jednym słowem: moja pizza jest zdrowsza niż twoja :) Dalej myślicie, że to nic? Ale tego rodzaju badania w przeszłości trwały całymi latami i kosztowały setki tysięcy dolarów, natomiast ten projekt trwał 5 miesięcy i był przeprowadzony przez nowozałożoną firmę składającą się z dwóch osób. Poza tym potencjał tych informacji jest dużo większy - jeśli będziemy mieć wystarczająco wiele osób używających tego programu przez wystarczająco długi czas, możemy zacząć porównywać różne style żywienia i powiązać je z konkretnymi przypadłościami. 



(tak na marginesie, dane zgromadzone przez takiego rodzaju oprogramowanie są o tyle bardziej rzetelne, że zwykle podobne badania opierają się na wspomnieniach badanych, które, jak łatwo się domyślić, do najbardziej wiarygodnych nie należą).

Można iść o krok dalej i przeciwdziałać problemowi opisanemu przeze mnie w poprzednim poście: zatajaniu danych przez firmy farmaceutyczne. W skrócie, pacjenci bardzo często zgadzają się wziąć udział w badaniach klinicznych wierząc, że te dane przysłużą się w przyszłości do stworzenia skuteczniejszych leków. Natomiast w rzeczywistości otrzymane z badań dane są wlasnością firm farmaceutycznych, które nia mają obowiązku ich w całości udostępniać. Co gorsza, w praktyce publikowane są przede wszystkim wyniki sugerujące pozytywne skutki promowanego leku, a te nie wykazujące żadnych korzyści (czy, co gorsza, ukazujące skutki uboczne) są najczęściej wrzucane do szuflady. Gdyby istniał system "donacji danych", które byłyby później publicznie dostępne (pod patronatem np. Creative Commons), wielu z tych problemów możnaby uniknąć.
I to jest dokładnie to, co usiłuje stworzyć inicjatywa "WeConsent.us", świetnie zaprezentowana przez Johna Wilbanksa w poniższej prezentacji TED. Choć inicjatywa dotyczy przede wszystkim pacjentów, którzy posiadają dane o swoim genomie, powinno być zdecydowanie więcej podobnych projektów, które byłyby mniej eksluzywne, ale działałyby na tej samej zasadzie. Oznaczałoby to przeprowadzanie badań epidemiologciznych na niespotykaną dotąd skalę gdzie zgrodzone informacje byłyby dostępne dla grup badawczych czy korporacji o różnych zainteresowaniach, interesach, a tym samym posiadającym różne sposoby analizy i interpretowania tych danych.

Tak więc wyobraźcie sobie udostępnianie swoich sezonowych wyników badań krwi, wizyt u dentysty z jednoczesnym relacjonowaniem swojej diety. Choć nam może się wydawać, że nie jemy dużo słodyczy, dzięki istnieniu otwartych baz danych, możnaby porównać się w skali danej populacji (Polaków), całego świata (założę się, że mimo mej miłości do lodów i tak jem mniej słodyczy niż przeciętny Szwed!), to dodatkowo łatwiej byłoby zrozumieć skąd ta próchnica i podwyższony cukier krwi. A to w zrozumieniu tkwi droga do poprawy - nasze dane nie tylko przysłużyłyby się szerzej pojętemu "dobru ludzkości", ale też nam samym.  





Naturalnie, jak zwykle w przypadku nieograniczonej dostępności danych, istnieją pewne problemy: (i) dane mogą nie być całkowicie reprezentatywne, jako, że ludzie chorzy mogą częściej dzielić się informacjami o sobie niż osoby zdrowe (z nadzieją na znalezienie leku na ich przypadłość).  To stworzyłoby sytuację, gdzie nie posiadamy należytej grupy kontrolnej. (ii) nasze dane mogą zostać wykorzystane do niepowołanych celów, np. do manipulowania ludzi do używania określonych środków medycznych czy korzystania z usług znachorów po przeprowadzeniu niekompetentnych analiz statystycznych.

Co do pierwszego problemu, częściowym jego rozwiązaniem może być promocja tego rodzaju inicjatyw i rozpowszechniona edukacja o ich dobroczynnych skutkach. Drugiego problemu nie unikniemy nigdy i zawsze musimy się liczyć z nadużyciem danych, nad dostępnością których nie ma żadnej kontroli. Z drugiej jednak strony, nawet niepubliczne dane są dziś nadużywane (raz jeszcze, odsyłam do ostatniego postu), a wierzę, że korzyści płynące z publiczności i otwartości informacji, na które patrzy wiele par oczu, są nieproporcjonalnie większe.

czwartek, 27 września 2012

"OSZUKAŃCZA" MEDYCYNA?

Ben Goldacre to zabawny gość - mówiący jak na mój gust przynajmniej 1089 słów na sekundę, z furą włosów na głowie przypominającymi raczej baranka po kiepskiej trwałej niż cokolwiek innego. Ma też typowo angielskie, słodko-gorzkie poczucie humoru, a mimo to prawie nigdy się nie uśmiecha.  Dość łatwo możnaby go wziąć za komika, gdyby nie fakt, że jest doktorem medycyny i epidemiologiem-statystykiem. Jakby to nie zajmowało mu wystarczająco wielu godzin na dobę, to pisze książki ("Bad Science", oraz wydaną na dniach "Bad Pharma"), prowadzi własną kolumnę w "Guardianie" oraz dwa blogi (mniej oraz bardziej poważny) i reguralnie twitteruje do swoich przeszło 225 tysięcy czytelników. Uff.

Co jeszcze warto wiedzieć o Benie? Że jest irytująco odporny zarówno na "bullshit", jak i na poprawność polityczną.  I chyba to, że mówi o rzeczach ważnych. Stąd  zapewne jego zamiłowanie do demaskowania nonsensów, szarlatanów, homeopatów i pseudonauki (wpiszcie jego imię na youtubie a sami zobaczycie jaki to bezlitosny gość). A ostatnio również przekrętów "wielkiej farmy".


W swoim ostatnim artykule w "Guardianie" (który jest de facto fragmentem jego najnowszej książki) Goldacre opisuje kilkanaście takich "przekrętów" i zwraca uwagę na poważny problem: zatajania niepochlebnych wyników badań przez koncerny farmaceutyczne. Że co?

Na przykład reboksetyna - popularny antydepresant. Nawet Goldacre przypisywał go swoim pacjentom, po zrobieniu wszystkiego co w swojej mocy, by upewnić się, że lek jest godny zaufania: przeczytał wszystkie dostępne publikacje naukowe na temat tego leku, upewnił się, że ma lepszy efekt od placebo (wykazane w jednej próbie) i jest tak dobry jak konkurencyjne leki na rynku (wykazane w trzech eksperymentach). Wszystko to poparte dobrze zaprojektowanymi badaniami, z przyzwoitą liczbą uczestników. Nie pozostało nic innego jak wypisać receptę. 

Ale Ben, zarówno jak tysiące lekarzy i pacjentów, został wprowadzony w błąd: okazuje się, że nie wszystkie badania przeprowadzone nad skutecznością reboksetyny zostały opublikowane. Co zostało zatajone? To, że było w sumie 7 eksperymentów porównujących ten lek z placebo - nie jeden - z dziesięciokrotnie (tak! 10x!) wyższą liczbą uczestników. Sześć z tych prób pokazało, że reboksetyna nie jest lepsza w leczeniu depresji od zwykłej tabletki cukrowej (placebo). Tylko pozytywny wynik ujrzał (publiczne) światło dzienne. Co z porównaniem reboksetyny do konkurencyjnych leków? Okazuje się, że istnieją dane od trzykrotnie większej liczby pacjentów, które zastały zatajone i które pokazały, że stan uczestników badania przyjmujących reboksetynę w zasadzie się pogorszył w porównaniu z pacjentami przyjmujących konkurencyjne leki. Jakby tego było mało, zatajone dane jasno pokazały, że reboksetyna miała też więcej skutków ubocznych.
  
Jak przypomina Goldacre: to jest, najprościej w świecie, oszustwo naukowe. Jeśli opublikowałabym artykuł naukowy, gdzie arbitralnie "zignorowałabym" połowę pomiarów, społeczność naukowa od razu podniosłaby krzyk, nazwałaby mnie oszustką i wycofała artykuł z obiegu. W badaniach klinicznych tak się nie dzieje. 


Esomeprazol - niby lek na wrzody, który nie ma nic do
czynienia z lekami opisywanymi tutaj, ale
potrzebowałam zdjęcia tabletek ;) Źródło: Wikipedia

Jakim cudem istnieje system, gdzie nie tylko informacje o braku działania jakiegoś leku mogą zostać wrzucone do szuflady, ale również dane na temat ich negatywnych skutków? Dzieje się tak, bo koncerny farmaceutyczne rządzą się po trosze własnymi prawami. Naturalnie, każda firma farmaceutyczna powinna  uzyskać zgodę na przeprowadzenie badań klinicznych (w Polsce od  Prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych), następnie badania te są wpisane do Centralnej Ewidencji Badań Klinicznych. Choć starałam się doczytywać obszerne materiały w tej dziedzinie, nie doszukałam się informacji o konieczności publikowania wszystkich zarejestrowanych prób klinicznych w Polsce. Jedynie "Zbiór zasad prowadzenia badań klinicznych" wspomina o "Umieszczaniu, jeśli to możliwe, danych dotyczących badania zgodnie ze standardem strony www.clinicaltrials.gov na polskojęzycznych stronach internetowych sponsorów (firm farmaceutycznych)". 

Czy upowszechnione czy nie, dane muszą trafić do wewnętrznego kontrolera czy grupy rządu, która wcale nie ma obowiązku dzielenia się tymi informacjami z lekarzami czy naukowcami. Na przykład Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) - agencja rządowa odpowiedzialna za, między innymi, kontrolę żywności, suplementów diety i leków - nie spieszy sięz publikacją posiadanych danych. Pomimo istnienia od 2007 roku obowiązku publikowania wyników wszystkich przeprowadzonych badań klinicznych w USA  na stronie www.clinicaltrials.gov, w 2009 roku mniej niż jedna czwarta wszystkich wyników ujrzała światło dzienne. W takiej sytuacji, jeżeli te dane nie są dostępne na stronach internetowych, około połowa badań klinicznych doświadcza pewnego rodzaju zatajeń, a negatywne wyniki mają dwukrotnie mniejszą szansę publikacji w periodykach naukowych niż dane pozytywne, jakim cudem lekarze i pacjenci mogą rzetelnie ocenić wartość i zagrożenia związane z zażywaniem określonych leków?

Nie jest tak, że problem jest nowy i nic nie próbowano z nim zrobić: próbowano. Próbowano wprowadzać obowiązek rejestracji planowanych prób klinicznych, tak by gdy badania zostały zakończone, możnaby zweryfikować ich wyniki i sprawdzić, czy zostały opublikowane. Nakaz ten jednak był i nadal jest ignorowany. Również periodyki naukowe próbowały włączyć się do walki z tendencyjnością publikacji i ogłosiły, że niezarejestrowane badania kliniczne nie będą mogły być opublikowane (tak jakby to coś zmieniało ;) ), ale nawet tutaj nie ma konsekwencji: Goldacre powołuje się na artykuł naukowy z 2008 pokazujący, że blisko połowa opublikowanych badań klinicznych nie była prawidłowo zarejestrowana, a jedna czwarta nie była zarejestrowana wcale. 

Jak zatem walczyć z tym problemem? Goldacre sugeruje dwa rozwiązania:

1) konieczność publikacji wyników wszystkich badań klinicznych (współczesnych i przeszłych) przeprowadzonych na ludziach z użyciem wszystkich leków dostępnych obecnie na rynku - a konieczność ta nie powinna być tylko świstkiem papieru, a regułą konsekwentnie wdrażaną przez wszystkich zaangażowanych.

2) konieczność mówienia o tych problemach i uzmysławianie wszystkim, że one wciąż są i istnieją. 

Co tym samym czynię.

poniedziałek, 24 września 2012

JEŚĆ CZY NIE JEŚĆ? OTO JEST PYTANIE!

Obsesyjnie patrzysz na wagę, liczysz kalorie i masz kartę "użytkownika roku" w lokalnej siłowni? A może wręcz przeciwnie: nie masz już ciała Adonisa (tudzież Afrodyty), a twoje boczki są jakby większe niż ubiegłej zimy..? Tak czy tak, możesz być zainteresowany wstąpieniem do Calorie Restriction Society (CRS-Stowarzyszenia Ograniczania Kalorii), które za swój cel obrało ograniczenie spożywania 25-30% kalorii normalnie zalecanych dla zdrowej osoby danej płci i wieku (czyli taka młoda kobieta należąca do tego stowarzyszenia powinna dziennie zjadać 1400-1500 kalorii, zamiast przysługujących jej 2000 - to tak jakby była na ciągłej diecie!) . Czy jest to po prostu zgraja zakompleksionych anorektyków i anorektyczek szukających grupy wsparcia? Bynajmniej, jak zresztą zaznaczają na swojej oficjalnej stronie internetowej. Misją stowarzyszenia jest... DŁUGOWIECZNOŚĆ!

Owoce i warzywa są integralną częścią zdrowej, zrównoważonej diety, a jednocześnie mają niewiele kalorii.
Źródło: Wikipedia


ResearchBlogging.org Skąd pomysł, że niskokaloryczna dieta ma cokolwiek wspólnego z dłuższym życiem? Ano z wielu badań i to na stworzeniach różnej maści. Drożdże, nicienie, muszki owocówki, myszy - wszystke te organizmy miały dłuższy  (i to, bagatela, o 30-80% dłuższy!) żywot po ograniczeniu przyjmowanych kalorii (zwykle o 10-40% mniej niż przewiduje standardowa dieta). Na tym nie koniec! U samych tylko myszy w "odchudzonej" grupie 30% osobników umarło bez żadnych wyraźnych oznak chorób typowo związanych ze starzeniem się (rak, otyłość, cukrzyca, choroby autoimmunologiczne, etc) w porównaniu tylko z 6% w grupie kontrolnej. Czy mamy w takim razie do czynienia z magicznym eliksirem młodości?

Z przyczyn dość oczywistych trudno jest mierzyć efekty ograniczenia kalorycznego u ludzi, a przynajmniej na wyniki przyjdzie nam jeszcze poczekać - kto wie, być może członkowie CRS posłużą jako "szczury doświadczalne"?

Choć nie mamy jeszcze jasnych danych dla ludzi, mamy coś zbliżonego - dane dla rezusów. Rezusy, jako naczelne, są dużo wierniejszym odbiciem naszej ewolucji czy fizjologii, niż nicienie czy nawet myszy, tak więc przeprowadzone na nich badania powinny być dla nas bardziej informatywne. Żeby sprawę trochę skomplikować, prowadzona jest nie jedna, a dwie równoległe obserwacje tych małp naczelnych - w National Institute on Aging (NIA) i w Wisconsin National Primate Research Center (WNPRC).

W 2009 pojawił się  pierwszy raport z badań z WNPRC, gdzie przeszło 20 lat wcześniej rozpoczęto dietetyczny eksperyment. Wyniki były dość zdumiewające - w danym czasie aż 63% "odchudzonych" małp wciąż miało się dobrze, gdzie w grupie kontrolnej żyło tylko 45% małp. Co więcej, trzy razy więcej kontrolnych rezusów umarło z powodu chorób krążenia, dwa razy więcej z powodu raka. Wydawałoby się, że reguła "mniej kalorii - więcej życia" została potwierdzona też u naczelnych.

Stąd z pewnym zaskoczeniem zostały powitane doniesienia z drugiego eksperymentu, z NIA. Tam co prawda zwierzaki na diecie miały lepszy profil krwi pod względem trójglycerydów (które mają związek z chorobami krążenia), czy też w ogóle nie rozwinął się u nich rak. Ale różnicy w śmiertelności nie zaobserwowano. Dlaczego?

Rezus z Sanktuarium dla Dzikich
Zwierząt w Andhra Pradesh, Indie. Źródło: Wikipedia
Jedną z mozliwych przyczyn tych różnic może być inne podejście do grup kontrolnych: w badaniu z NIA, gdzie nie zaobserwowano różnić w długości życia, grupa kontrolna miała podawaną standardową ilość pożywienia (tak więc małpy z tej grupy nie były otyłe), gdzie we wcześniejszym eksperymencie rezusy kontrolne mogły jeść bez żadnych ograniczeń. Co więcej, osobniki kontrolne z NIA miały dostęp do zdrowszej żywności obfitującej w złożone związki roślinne, natomiast rezusy z WNPRC jadły przetworzoną żywność z mnóstwem rafinowanych cukrów. Tak więc wygląda na to, że efekty zdrowej, nieprzesadnej diety są wyraźniejsze, gdy porównujemy ją z przejedzonymi leniami kanapowymi.

Jaki morał płynie z tych badań? Po pierwsze: nadal nie wiemy na pewno czy ograniczenie jedzenia wydłuża życie, ale wiemy na pewno, że pomaga ono żyć zdrowiej. Po drugie: to, jak konstruowany jest eksperyment, a szczególnie grupa kontrolna, ma kluczowe znaczenie dla interpretacji samego badania. No i może po trzecie, dość trywialnie: jeden wynik to nie wszystko, tylko powtarzanie badań daje pełnejszy obraz rzeczywistości!

Z drugiej jednak strony co by było, gdyby faktycznie dieta uboższa w kalorie o 20-40% gwarantowała dłuższe życie? Wszak tak dramatyczne ograniczenie pożywienia może spowodować zaburzenia żywienia, takie jak anoreksja czy bulimia, większą podatność na choroby czy nawet depresję - wiedzą i piszą o tym członkowie CRS! Nawet wtedy pozostawałaby w indywidualnej gestii decyzja, czy żyć dłużej czy krócej - z wszystkimi tego konsekwencjami.

Tak czy tak, dbajmy o swoje ciała długoterminowo: nie przejadajmy się, uprawiajmy sport, a jest spora szansa, że będziemy żyć długo i szczęśliwie :)


ResearchBlogging.org






1) Julie A. Mattison,, George S. Roth,, T. Mark Beasley,, Edward M. Tilmont,, April M. Handy,, Richard L. Herbert,, Dan L. Longo,, David B. Allison,, Jennifer E. Young,, Mark Bryant,, Dennis Barnard,, Walter F. Ward,, Wenbo Qi,, Donald K. Ingram, & & Rafael de Cabo (2012). Impact of caloric restriction on health and survival in rhesus monkeys from the NIA study Nature Letter DOI: 10.1038/nature11432


2) Ricki J. Colman1,*,, Rozalyn M. Anderson1,, Sterling C. Johnson1,2,3,, Erik K. Kastman2,3,, Kristopher J. Kosmatka2,3,, T. Mark Beasley4,, David B. Allison,, Christina Cruzen,, Heather A. Simmons,, Joseph W. Kemnitz and, & Richard Weindruch (2009). Caloric Restriction Delays Disease Onset and Mortality in Rhesus Monkeys Science DOI: 10.1126/science.1173635


3) Lauren W. Roth, Alex J. Polotsky (2012). Can we live longer by eating less? A review of caloric restriction and longevity Maturitas DOI: 10.1016/j.maturitas.2011.12.017

sobota, 22 września 2012

KOLEJNE ZMIANY NA BLOGU

Zapewne niektórzy z was zauważyli zmiany na blogu - niesamowite jakie cuda może działać odrobina wolnego czasu w weekend! Tak czy tak, z najważniejszych rzeczy zmienił się header bloga oraz powstała strona fejsbukowa "Nauki, rzeczy ludzkiej" (by być z wami zupełnie szczerą, rozważam nawet zmianę nazwy bloga, ale o tym będzie innym razem). Zachęcam was szczególnie do "polubienia" tej strony, bo da wam to nie tylko bieżący dostęp do tego, co się dzieje na blogu, ale również do wielu innych nowinek i dyskusji (czy śmiesznych zdjęć związanych z nauką, co nie jest bez znaczenia!). Naturalnie, z wielką radością witam wszelkie komentarze dotyczące zmian czy waszych sugestii co do dalszej modernizacji bloga!

piątek, 21 września 2012

PIĄTKOWA LINKOWNIA 7

Piątek! A to znaczy, że czas na przygotowane się do nadchodzącego weekendu przy relaksującej piątkowej linkowni :)

Ig Noble rozdane! Moim ulubieńcem jest "wyciszacz mowy" i skanowanie mózgu martwego łososia.. .:)

Poza tym, chcę podzielić się z wami linkiem prosto z Klid.pl: czy słyszeliście o portalu Pogromcy Mitów Medycznych? Bardzo mi brakowało podobnej inicjatywy w polskim internecie - ale cóż, portal jest nowy i miejmy nadzieję, że będzie przykładnie spełniał swoją oświecającą rolę!

Zapewne słyszeliście o tym badaniu pokazującym szkodliwość GMO? Wszyscy są zaniepokojeni, choć być może niesłusznie, bo wiele wskazuje na to, że badanie jest ciężko podejrzane...

Może się nad tym nigdy nie zastanawialiście, ale jakbyście byli zainteresowani, to szympanse też mają swoich geniuszy.

I link polecony przez moją psiapsiółę: jesli macie ochotę jechać na koniec świata pod przykrywką uczestniczenia w konferencji, ta strona może wam pomóc :) Znajdziecie tam opcję wyszukiwania wszelkiej maści konferencji ze względu na kraj!

Tak więc pozostaje mi życzyć wam udanej lektury i wybornego weekendu :) Nie siedźcie za dużo przed komputerem!! :)

czwartek, 13 września 2012

PRZEŁOM NA PIĄTEK

Dziś bez natłoku linków (czy muszę wspominać, że to był dłuuuugi tydzień? ;) ), za to z jednym, pozornie trywialnym klipem video. Pozornie:


Bo oto jest pierwsze video nakręcone przy użyciu Glass (gogli-okularów Google). Osobiście średnio mnie ekscytuje moda i jej zaścianki, ale jakże fascynująca jest perspektywa widzenia śwata oczami innych, obsługiwania urządzenia elektronicznego wzrokiem... science fiction staje się codziennością, i nie jest to tylko jakiś tani chwyt reklamowy. Schowaj się iPhone5, ja czekam na Glass :)

 UPDATE

Dyskusja z makromanem uświadomiła mi, że z powyższego filmiku nie jest jasne jak przełomowym urządzeniem jest Glass. Kolejne video może to lepiej uzmysłowić:



Tak, tak, nie mylicie się, Glass jest obsługiwany wyłącznie przy pomocy wzroku i głosu! makroman słusznie zauważył, że to będzie prawdziwa rewolucja dla ludzi niepełnosprawnych, choć nie tylko. Zapraszam do przyłączenia się do dyskusji poniżej!

wtorek, 11 września 2012

NAUKOWY OGON EUROPY?

Czytaliście dzisiejszą "Wyborczą"? Znów tam mowa o porażce polskiej nauki, tym razem w odniesieniu do rozdanych wczoraj przez Europejską Radę ds. Badań Naukowych grantów naukowych dla młodych naukowców. Statystyki brzmią groźnie, jeśli nie przerażają: do wzięcia było ponad 800 milionów €, które zostało rozdysponowane pomiędzy 536 naukowców z całej UE. Wśród tych 536 szczęśliwców znalazł się.. jeden Polak. A precyzyjniej: Polka. Dr Justyna Olko z UW badająca "etnohistorię i antropologię Mezoameryki prekolumbijskiej i wczesnokolonialnej oraz filologię i lingwistykę języka nahuatl (popularnie nazywanego azteckim)". Dziewiąta Polka w ogóle, która kiedykolwiek otrzymała tego rodzaju grant, pierwsza w dziedzinie humanistyki. Brawo!

Czasy się zmieniają - nie wystarcza już masowo uprawiać byle jakiej nauki,
trzeba skutecznie popularyzować i promowaćswoje pomysły, by
uzyskać środki na kontynuowanie swoich badań.  Źródło: flickr

"Gazeta" ubolewa nad tą porażką Polski, dobija czytelników poniżającym poziomem polskiej nauki. Wszystko to w tonie ostatnch artykułów dotyczących na przykład niskich notowań polskich uniwersytetów na świecie czy zaskakująco nieskiego poziomu ogólnej wiedzy naukowej  wśród naszych rodaków. Chcę się jednak zastanowić co jest naprawdę nietak. Po pierwsze, "Gazeta" nie podaje ile aplkacji zostało w ogóle nadesłanych. Tylko mając taką informację możemy rzetelnie ocenić nasz sukces (czy też porażkę). Średnio tylko 11% aplikacji zostaje nagrodzonych. Czy polska "skuteczność" plasuje się dużo powyżej czy poniżej tego poziomu? po drugie, zgadzam się Tomaszem Dietlem, który: 
[prof. Tomasz Dietl z Instytutu Fizyki PAN] tłumaczy, że w polskiej nauce brakuje liderów oraz mechanizmów wymuszających podejmowanie ambitnych tematów i projektów. Naukowcy boją się ryzyka i zmian, nie wierzą we własne siły, są niechętni do współpracy, a często zawistni. Żeby zdobyć grant, trzeba przekonać członków komisji oceniających, że ma się najlepszy pomysł. Wielu polskich uczonych tego nie umie.
Bo nie wierzę w mierny poziom polskich intelektualistów, szczególnie tych młodych (a do tych były kierowane granty): z mojego doświadczenia wynika, że bardzo wybijamy się na tle innych nacji pod względem kreatywności i pomysłowości. A pisanie aplikacji o granty to nie lada sztuka i to sztuka sama w sobie. Bo nawet jeżeli mamy wyśmienity pomysł na przełomowe badania, a nie jesteśmy w stanie go odpowiednio "sprzedać" - wtedy nici z naszego grantu (a w dłuższej perspektywie, pewnie i z naszej kariery). Na zagranicznych uniwersytetach organizowane są nagminnie spotkania, warsztaty czy kursy na temat pisania grantów, a za wiele z nich trzeba słono płacić. I nikt nie ma z tym problemów, bo wiadomo jest, że umiejętność skutecznego pisania aplikacji o granty jest w cenie. Nie jestem przekonana, czy taka świadomość istnieje na polskich uniwersytetach. Dodatkowo, aplikacje o granty to nie tylko określona forma "sprzedawania" swojego pomysłu, to również umiejętność wyjaśnienia w sposób przystępny, popularny dlaczego nasz pomysł jest taki dobry i dlaczego warto finansować nasze badania. A o popularyzowaniu nauki w Polsce już pisałam na tym blogu wiele razy (wystaczy kliknąć etykietę "popularyzacja"). 

Tak więc nie płakałabym niepotrzebnie nad polską naukę. Tylko wzięła siędo roboty i zaczęła uczyć się od najlepszych "miękkich" umiejętności "sprzedaży" swojej wiedzy i dobrych pomysłów.

czwartek, 6 września 2012

PIĄTKOWA LINKOWNIA 6

Wakacje, wakacje i po wakacjach! A tu się tyle działo w nauce - jest tyle artykułów, o których najchętniej napisałabym osobne posty, ale rzeczywistość zmusza mnie do wciągnięcia ich do Piątkowej Linkowni mając nadzieję, że oryginalne artykuły sprowokują Was do ich komentowania :) Przestrzeń komentatorska stoi otworem!

Czy psy mogą zapobiec rozwojowi niebezpiecznych dla ludzi bakterii? Wiele wskazuje na to, że tak - a to poprzez... przeganianie mew z plaż!

Technologia stanęła na głowie! Jak donosi ostatnie Science, jesteśmy już w stanie uzyskać niemalże kompletny genom człowieka, który żył ponad 50 000 lat temu! O tempora!!

Nie koniec na tym! Co więcej, jesteśmy na jak najlepszej drodze do tworzenia plemników ze.. skóry. W sporym uproszczeniu, oczywiście :) Po szczegóły proponuję zaglądnąć tutaj.

Co by się trochę otrząsnąć z szoku technologicznego, warto wyskoczyć na szklaneczkę piwka. Ale jaką szklaneczkę? To nie jest pytanie bez znaczenia, jako, że kształt szklanki może wpłynąć na szybkość z jaką ją opróżnisz!

Picie piwa jest zdecydowanie wielkim przywilejem. Czy przyszłym pokoleniom przyjdzie, w obliczu przeludnienia naszej planety i dramatycznego spadku ilości pitnej wody i dostępnego pożywienia, jeść robaki i pić.. siuśki?

I wreszcie na koniec: ochrona środowiska z najwyższej półki! Prezydent Władimir Putin wskazuje żurawiom właściwą trasę migracji!

Do przeczytania wkrótce!

piątek, 24 sierpnia 2012

ZAMIAST PIĄTKOWEJ LINKOWNI

... krótki komunikat: od dzisiaj mam (zasłużone, myślę) wakacje! co prawda tylko przez tydzien, ale za to pierwsze tego lata :) Więc zapominam o komputerze, komórkach, deadline'ach ale też, niestety, o blogu. Dlatego nie spodziewajcie się wielkich zmian tutaj, ale jak zwykle zachęcam was do komentowania opublikowanych już postów i szerzenia wiedzy o nich dalej :) Do zobaczenia we wrześniu!!

czwartek, 23 sierpnia 2012

POLSKA IGNORANCJA W EUROPIE (+USA)

Ostatnio wypłakiwałam się wam w rękaw nad kiepskim stanem polskiej nauki w świecie, a teraz będę płakać nad... opłakanym rozumieniem nauki przez Polaków! A dwie te sprawy nie są tak zupełnie bez związku, jak się domyślacie.

Zanim zaczniecie czytać dalej, rozwiążcie proszę ten dość trywialny quiz. Nie powinno to zabrać więcej niż 5 minut waszego cennego czasu.
.
.
.
.
quizu
quizu
quizu
quiz
.
.
.
.
OK, już? I jak tam z wynikami? Podejrzewam, że nie najgorzej - bądź co bądź zaglądacie na bloga popularno-naukowego, więc sądzę, że jesteście nauką w jakimś stopniu zainteresowani.  Niestety nie można tego powiedzieć o większości Polaków. Podobna ankieta została przeprowadzona wśród 16 000 osób z 10 krajów europejskich (Austrii, Czech, Niemiec, Polski, Włoch, Hiszpanii, Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii, Danii) oraz USA. O bardziej szczegółowej analizie wyników możecie przeczytać tutaj lub tutaj, jednak nie omieszkam wspomnieć kilku perełek:
  • 45% Polaków twierdzi, że Bóg stworzył człowieka w obecnej (i niezmiennej!) formie, 
  • 50% twierdzi, że ludzie żyli w czasach dinozaurów, a 
  • ponad trzy czwarte ankietowanych odpowiedziało, że antybiotyki mogą zwalczyć wirusy.

Płakać czy zgrzytać zębami?


Sama wiedza to nie wszystko, ankietowani byli również zapytani o to jak bardzo interesują się nauką czy też raczej jak "blisko" niej są. Czyli czy na przykład czytają magazyny/książki popularno-naukowe, oglądają takoweż programy telewizyjne, chodzą do muzeum, czytają nowinki naukowe, itd. Jak dość oględnie podsumowano w jednym z powyższych artykułów:
Według wyników badania Polacy wraz z Hiszpanami i Włochami są słabo związani z nauką i mało o niej wiedzą

"Jak to szło..? Słońce wokół Ziemi czy na odwrót..?"
 I dlaczego? Dlaczego? Odpowiedzi zapewne jest wiele i to nie samowykluczających się. Ale jeśli mam postawić na jednego konia, to stawiam.. na system edukacyjny promujący bezmyślne wkuwanie wiedzy (i to nie tylko sonetów krymskich, ale też wyników testów z fizyki) do głowy! Bo biologię, fizykę i chemię trzeba znać, a nie rozumieć. Z drugiej strony samo to wynika po części ze słabego wyposażenia szkolnych laboratoriów, promowania wśród uczniów przekonania, że istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź oraz tego, że nauka jest czymś o czym czytamy w podręcznikach, o czym uczymy się w szkole, ale nie czymś co nas otacza i wpływa na nas i innych!


Buczę i spekuluję teraz pod nosem, bo problem na pewno jest bardziej złożony i na pewno nie dotyczy tylko Polski. Ale coś się we mnie burzy, gdy widzę, jak wszyscy dobrze zdają sobie sprawę z tego, jak ważna jest nauka dla rozwoju gospodarki, kultury, dobrobytu społeczeństwa, jak bardzo chcą się wybić na tle Europy i Świata, a jednocześnie nie robią nic, by naukę tę (i jej rozumienie) promować w skali zarówno lokalnej jak i globalnej. Chwała takim organizacjom jak Krajowy Fundusz na Rzecz Dzieci, chwała śmiałym inicjatywom jak Offtopicarium. Ale "programem specjalnym" trzeba objąć nie tylko wybitnych i szczególnie uzdolnionych, ale również Janka i Piotrka, którzy prawdopodobnie po skończeniu szkoly nie będą mieli z "czystą nauką" wiele do czynienia, ale którzy będą zafascynowani tęczą, bo zrozumieli skąd się bierze i którzy jednocześnie będą wyśmiewać horoskopy i wróżki, rozumiejąc, że mamy sposoby na odróżnienie rzeczy prawdopodobnych od niedorzecznych.


P.S. Jacek Kowalczyk również skomentował te wyniki na swoim blogu. Ku przestrodze weźmy cytat Mickiewicza zamieszczany pod koniec postu.. :> 





poniedziałek, 20 sierpnia 2012

NOWY REKORD "NAUKA, RZECZ LUDZKA"!!

Moi Drodzy Czytelnicy!

Ubiegły tydzień był dość pracowity, z brakiem czasu nawet na piątkową linkownię. Nie umknęło jednak mojej uwadze szalenie wzrastające tempo odwiedzin tego bloga, głównie za sprawą WASZEJ promocji artykułu "Wyewoluowaliśmy by... biegać", który na chwilę obecną zarejestrował blisko 16 500 odwiedzin!!! Z tego powodu chciałabym WAM serdecznie podziękować, że jesteście, że czytacie i że przesyłacie linki do moich tekstów dalej. Dla was i przez was ten blog w ogóle istnieje, a ten ostatni tydzień był dla mnie niesłychanie wynagradzający i dał mi nowego kopa motywacyjnego :)  
                                                        WIELKIE DZIĘKI!!

POLSKA NAUKA W ŚWIECIE

Nauka jak sport, a naukowe rankingi jak olimpiada. Te i podobne porównania można znaleźć ostatnio na ramch Gazety Wyborczej. Najpierw Adam Wajrak i Piotr Cieślicki użyli takiego określenia przy komentowaniu ostatnich wyników światowego rankingu uczelni wyższych układanych rokrocznie przez Uniwersytet w Szanghaju. W skrócie: na 500 rozpatrywanych uczelni, dwa nasze najlepsze uniwersytety (Jagielloński i Warszawski) są w czwartej setce. I jak autorzy tekstu słusznie zauważają: jakoś w Polsce nikt się nie burzy, nikt nie protestuje, a politycy nie spieszą się by ze skruchą układać lepsze scenariusze poprawy. Od siebie muszę dodać, że takie plany najbardziej przydałyby się nie komentowanej fizyce czy matematyce, ale mojej ukochanej biologii właśnie! To jeszcze nie koniec. Dodatkowo Andrzej Udalski uzmysłowił nas w swoim liście, że szanse na poprawę są bardzo małe, bo brak obiektywnego systemu oceniania placówej naukowych oraz ich promowania. Piszę o tym trochę w złości, bo wydaje się jasne, że nie ma szans na wywarcie jakiegokolwiek ciśnienia na politykach, bo nie istnieje ani skuteczne 'lobby naukowe', ani opinia publiczna nie wydaje się być szczególnie zanteresowana patriotycznym promowaniem nauki w Polsce - bo jeśli Janek jest zdolny, to wyjedzie za granicę, tam będzie doceniony, z polem do popisu.. ehh.


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

WYEWOLUOWALIŚMY BY.. BIEGAĆ


ResearchBlogging.org
Podczas oglądania rozgrywek olimpijskich, bieg maratończyków zawsze wzbudza u  mnie szczególne emocje. Pomyślcie tylko: biec nieustannie w tempie bliskim 20km/h przez 42km, nierzadko w uciążliwym upale. Dla porównania: gdy idziesz żwawym marszem osiągasz średnio 5km/h. Jeśli truchtasz spokojnie - 7-8km/h. I choć ta prędkość ma się nijak do blisko  100km/h osiąganych przez geoparda na krótkich dystansach, niemniej, na długich dystansach możemy prześcignąć w zasadzie każde zwierzę na Ziemi (przy odpowiednich warunkach atmosferycznych nawet konia - który jest przecież wybornym maratończykiem)!


Nagi mężczyzna w biegu (tak pisze sama Wikipedia!)


I zaskakujące jest to, że pomimo, że jesteśmy doskonale wyposażeni do biegania właśnie - w efektywny system chłodzący w postaci gruczołów potowych (nigdy więcej ziania!) i braku owłosienia, super silne ścięgna Achillesa, wielkie stawy kolanowe i w końcu w imponujący mięsień pośladkowy większy (potocznie zwany pupą -  jest on używany niemal wyłącznie przy bieganiu [1]) - jeszcze zaledwie 5 lat temu większość antrpologów twierdziła, że aktywnością, która zapewniła nam przetrwanie na Afrykańskiej sawannnie było.. chodzenie. I choć nikt nie przeczy, że w przeszłości chodziliśmy dużo, samo chodzenie nie wyjaśnia istnienia wspomnianych elementów anatomicznych. Dopiero później poszczególne elementy układanki zaczęły tworzyć zrozumiałą całość: poza naszą anatomią niemal stworzoną do długodystansowych biegów, odkryto, że wciąż wiele plemion pierwotnych stosuje tzw. polowanie uporczywe polegające na "zagonieniu" zwierzyny, aż ta pada z wyczerpania i przegrzania [2]. Zważcie, że przez pierwszy milion lat od 'zejścia z drzewa' nie istaniała żadna wyszukana broń, poza kamieniami i zaostrzonymi patykami [3]. Najlepszą bronią była wytrzymałość. Najprawdopodobniej dzięki tej strategii nasi przodkowie mogli włączyć mięso do swojej diety.

Uczestniczy pół-maratonu w Brukseli (Źródło: Wikipedia)
Ale nie dosyć na tym. Bieganie nie tylko kształtowało naszą ewolucyjną przeszłość, ale ma też wpływ na nasze zdrowie - również i dziś. I to nie tylko na zdrowie fizyczne (co się rozumie samo przez się), ale rówież psychiczne. W ostatnim Nature ukazał się komentarz Timothy'ego Noakesa i Michaela Speddinga gdzie autorzy sugerują, że brak biegania czy innej aktywności fizycznej może mieć związek z rosnącą liczbą zaburzeń psychicznych i poznawczych, takich jak depresja, schizofrenia czy choroba Alzheimera [3]. Spekulują oni, że spoiwem łączącym te dwa światy - fizyczny z psychicznym - może być białko BDNF (brain-derived neurotrophic factor-neutropowy czynnik pochodzenia mózgowego). Odgrywa ono kluczową rolę przy rozwoju mózgu, wpływając między innymi na kształtowanie się pamięci, poprawę łączności między neuronami, odgrywa też istotną rolę przy zaburzeniach neurologicznych. Ale to nie koniec! To samo białko poprawia metabolizm, spowalnia bicie serca, zwiększa wydajność mitochondriów w mózgu oraz obniża zapadalność na cukrzycę typu II i otyłość u myszy [3]. I wiecie co? Stężenie tego białka we krwi rośnie podczas ćwiczeń fizycznych.


Ale dlaczego bieganie (czy jakakolwiek inna aktywność fizyczna) miałaby mieć związek z funkcjami pozanwczymi i naszą psychiką? Autorzy artykułu sugerują, że przy polowaniu uporczywym, kluczowe było planowanie, orientacja przestrzenna oraz skuteczna komunikacja. Tak więc jakiekolwiek związki biochemiczne związane z ćwiczeniami, które poprawiały te aspekty poznawcze mogły mieć charakter adaptacyjny.  

Artykuł Noakesa i Speddinga nie jest artykułem naukowym sensu stricto - nie pokazują oni nowych badań, nie pokazują danych, o których nie wiedzieliśmy wcześniej. Natomiast syntezują oni wiedzę, którą już mamy i patrzą na nią z zupełnie innej perspektywy. Jeśli nasz ewolucyjny związek z bieganiem jest tak silny, że wpływa zarówno na nasze zdrowie fizyczne jak i psychiczne, to w skali globalnej możemy łatwo i tanio poprawić nasze niechlubne statystyki zdrowotne. I z tego oraz innych powodów nie mam zamiaru zrezygnować ze swojego treningu do pół-maratonu :) Ktoś się dołączy? :)

Do przeczytania wkrótce! 
 



1) Lieberman DE, & Bramble DM (2007). The evolution of marathon running : capabilities in humans. Sports medicine (Auckland, N.Z.), 37 (4-5), 288-90 PMID: 17465590

2) Louis Liebenberg (2006). Persistence Hunting by Modern Hunter- Gatherers Current Anthropology DOI: 10.1086/508695

3)  Timothy Noakes, & & Michael Spedding (2012). Olympics: Run for your life Nature DOI: 10.1038/487295a

piątek, 10 sierpnia 2012

PIĄTKOWA LINKOWNIA 5

Ja tu sobie pracuję w najlepsze, a tu sruuuuuuu! Znów kolejny tydzień minął! A to oznacza kolejną dawkę linków na piątek. Tym razem bez większego ładu i składu, ale one wszystkie są zdecydowanie bardzo interesujące!

Dla co ambitniejszych i bardziej kreatywnych czytelników tego bloga, polecam zastanowić się czy czasem nie chowają oni za rękawem jakiegoś genialnego pomysłu na poprawę bytu ludzkości... wartego milion dolarów. Bo oto TED oferuje dokładnie tę kwotę dla pomysłodawcy, który zaproponuje przełomowe rozwiązanie jednego z problemów z jakim się ludzkość boryka :) Każdy może zaaplikować!

Warto też poczytać o tym, dlaczego sportowcy z brązowym medalem są szczęśliwsi niż ci ze srebrnym :)

I coś, co mnie bardzo zaintrygowało. Jak atrakcyjnie popularyzować naukę w dobie internetu, bez utraty wartościowych naukowych szczegółów i referencji? Oto jeden z pomysłów.

A tak na koniec, Rafał z nicprostszego ostatnio pisał o... spadających kotach :) Zabawne, bo Radio Lab już jakiś czas temu mówiło o tym, oraz o wielu innych rodzajach spadania :) Udanej lektury/audycji!





Do przeczytania wkrótce!

piątek, 3 sierpnia 2012

LINKOWNIA 4 - NAJLEPSZA EDUKACJA, DLA WSZYSTKICH, ZA DARMO

Dziś w piątkowej linkowni bardzo skromnie, ale za to ekscytująco! Wszystko co tu napiszę, będzie nawiązywało to rewelacyjnej prezentacji Daphne Koller o najbardziej ambitnych kursach z najbardziej prestiżowych uniwersytetów na świecie, do których każdy może mieć dostęp.. za darmo! Szukacie haczyka? Nic z tych rzeczy, wystarczy wejść na stronę Coursera.org by się przekonać na własnej skórze, że to jak najprawdziwsza prawda. Zajęcia prowadzone są przez najwybitniejszych wykładowców z takich uczelni jak Caltech, Stanford czy Princeton University i są dostępne on-line dla każdego kto się na nie zapisze.





A jest w czym przebierać! 116 kursów to nie przelewki, szczególnie jeśli możemy się dowiedzieć więcej o takich przedmiotach jak  Ewolucja i Genetyka, Mechanika kwantowa, Sieci komputerowe, czy nawet Literatura fantasy i science-fiction i Wstęp do irracjonalnego zachowania! :) Mimo, że udostępnione w sieci, zasada działania tych kursów jest podobna do tych z fizycznego uniwersytetu: kursy mają swój czas trwania, deadline'y, zadania domowe i egzaminy, a po ukończeniu danego kursu otrzymamy certyfikat podsumowujący więdzę i umiejętności jakie nabyliśmy. Co za rewelacyjna inicjatywa i jakie potencjalne konsekwencje i zasięg dzialania takiej edukacji! Wszystkie moje kciuki idą wysoko do góry, a was zachęcam do klikania i zapisywania sięna kursy, jeśli tylko starcza wam ciekawości i motywacji :)

Do przeczytania wkrótce!

piątek, 20 lipca 2012

PIĄTKOWA LINKOWNIA 2

I oto kolejna dawka internetowej literatury :)

O Polaku tworzącym "piękny mózg", znany na całym świecie. Wynikła z tego artykułu drobna dyskusja na temat sensu badań podstawowych, o której możecie przeczytać tu i tu.

Kilka myśli na temat mankamentów i często braku sprawiedliwości w publikowaniu artykułow naukowych

Było o kształcących grach, a czemu nie aplikacjach? :)

Ostatnio wielkim hiciorem popularno-naukowych mediów stała się... oksytocyna! Oto świetny artykuł podsumowujący dlaczego oksytocyna jest taka super (i dlaczego nie podawać dłoni domokrążcom). A tutaj można się dowiedzieć, co ma ona wspólnego z moralnością.

A na koniec: czy intensywne myślenie naprawdę spala więcej kalorii? Niekoniecznie...

I na koniec coś co ma ścisły związek z moimi ostatnimi postami. Czyli jak dokładnie stereotypy w nauce mogą zachęcać mniej kobiet do pracy w tej dziedzinie.

To tyle w tym tygodniu! Do przeczytania wkrótce!

wtorek, 17 lipca 2012

JAK ANGAŻOWAĆ LUDZI W ZMIANĘ SWOJEJ WIEDZY?

Ostatnio przy okazji komentowania raczej tendencyjnego video Komisji Europejskiej pojawiło się pytanie: jaka jest skuteczność tego typu akcji społecznych w ogóle? Zastanawiałam się ostatnio nad tym i doszłam do wniosku, że dużo ciekawiej jest zapytać:

Co sprawia, że rodzi się w nas motywacja i ciekawość czegoś dotąd nieznanego? Co zmienia nasze utarte opinie (a być może nawet akcje)? 

I w dość nieoczekiwany dla mnie sposób, pytania te ukierunkowały mnie na temat, którym interesuję się od lat:

Jak popularyzować naukę, tak, by nie tylko ekscytowała, ale też nas czegoś uczyła?  

Najpierw niech będzie o ekscytacji. Natrafiłam ostatnio na informację o konkursie popularyzatorskim: "The Flame Challenge" gdzie zadaniem jego uczestników było wyjaśnienie 11-latkom czym jest... płomień.  Na stronie konkursu możecie znaleźć nadesłane prace, czy to w formie pisemnej, graficznej czy video. Poniżej możecie oglądnąć pracę zwycięzcy:




Tak czy tak, jak sami widzicie, pomysły nadesłanych prac są ciekawe, ale zbyt złożone i brakuje w nich miejsca na wzbudzenie ciekawości tego, czym jest płomień - konkursowicze założyli, że ktoś już zadał pytanie i jest ciekawy odpowiedzi. Jednak w dobrej popularyzaji nauki nie można ślepo założyć czyjegoś zainteresowania tematem - tu należy wziąć odpowiedzialność za jego wzbudzenie. Jak to zrobić? Osobiście znam przynajmniej dwie strategie, które mogą przynieść niesamowite rezultaty: tworzenie opowieści oraz wzbudzanie zwątpienia. Obie te strategie mają za zadanie osobiście zaangażować słuchacza w temat, o którym opowiadamy. W pierwszym przypadku wykorzystujemy naszą bardzo ludzką słabość do opowiadanych historii, dzięki którym szybciej się uczymy i w które się łatwiej angażujemy (polecam książkę Jonathana Gottschalla "The Storytelling Animal: How Stories Make Us Human"). Niestety, jak pisał obszernie na swoim blogu Stanisław Czachorowski , naukowcy nie są szkoleni do pisania w taki sposób, by snuć opowieści, stąd stajemy się świadkami swoistego paradoksu, gdzie ludzie najwięcej wiedzący na dany temat nie są w stanie się efektywnie swoją wiedzą dzielić.

W drugim przypadku, stawiamy wyzwanie temu, co już wiemy, bierzemy pod uwagę opcję, o których nie myśleliśmy wcześniej - jednym słowem, angażujemy się w rozwiązanie zagadki, w znalezienie odpowiedzi na nowe, wyzywające pytania. Mistrzem siania wątpliwości i zadawania nieoczekiwanych pytań był Richard Feynman, a oto jak on sam opowiadał o płomieniu: 


Sianie wątpliwości i podważanie dotychczasowej wiedzy wydaje się niezbędnym elementem w procesie skutecznego uczenia się. Dobitnie pokazał to Derek Muller w swojej kandydującej do TED2013 prezentacji:




Pokazuje on tam, że bierne przekazywanie informacji i) niekoniecznie zmienia błędne przekonania słuchaczy, a wręcz ii) może utwierdzić ich w przekonaniu, że te błędne przekonania są prawdziwe. Dialog, zadawanie pytań i próba usprawiedliwienia swojego stanowiska, choć nie jest tak przyjemna jak ogładanie filmu, wydaje się angażować nas i uczyć nowych rzeczy dużo bardziej skutecznie. Niemniej zmiana naszego podejścia nie będzie łatwa, ponieważ by podważać istniejące uprzedzenia czy luki w wiedzy, musimy wiedzieć jakie one są. Tak więc musielibyśmy zmienić nasz model kształcenia z systemu "wszystkowiedzący prowadzący - głupiutki student" na model, gdzie prowadzący próbuje się jak najwięcej dowiedzieć o swoich studentach, zadaje pytania, próbuje zrozumieć co oni już wiedzą, by następnie pokazać, jak rozumiemy świat przez pryzmat dzisiejszej nauki (na drodze dyskursu lub innych interaktywnych metod).

I to o czym mówię wydaje się mieć dużo bardziej uniwersalne zastosowanie. Bo można tu mówić o szkole i uniwersytecie. Ale też o wystawach muzealnych, książkach popularno-naukowych, grach i programach edukacyjnych i wreszcie... akcjach społecznych.  O tym, że można tworzyć przekonujące i angażujące filmy zachęacające kobiety do zajęcia się nauką (za sprawą "opowiadania historii kobiet takich jak ja" ) przekonywałam w ostatnim poście. A to, że można angażować publikę nawet w dość odległe tematy naukowe, pokazuje to video:



Tak więc jest nadzieja dla popularyzacji nauki i dla akcji społecznych. I jak widać, mają one ze sobą więcej wspólnego niż się na wydaje na pierwszy rzut oka.

Do przeczytania wkrótce!